Piaski El-Alamein – opowiadanie

przez | 26/03/2011
2 listopad 1942 rok

    Zadaniem naszej 7. Pancernej było zabezpieczenie wyłomów w 30-kilometrowym polu minowym Rommla. Inżynierzy nazwali to „Ogrodem Diabła”, gdyż Szkopy zakopali tam ponad pół miliona min. Bardzo się baliśmy. Nie byliśmy w końcu żółtodziobami, wiedzieliśmy co nas może spotkać. Już wcześniej mój oddział wykonywał rajdy dywersyjne na Pustyni Zachodniej. Tym razem miało to być coś innego. Powiedzieli mi, że bierzemy udział w wielkim, wyjątkowym widowisku, które przyczyni się do wyrzucenia Afrika Korps z Egiptu. Naszej dywizji przypadł „zaszczyt” zadania decydującego ciosu, zabezpieczenia korytarza i wypchnięcia Fryców za Oxalic i Pierson Line, stanowiących ich główną linię obrony.

    Źle się czułem z myślą, że idę tam jako pierwszy. Zresztą nie tylko ja. MacGregor i sierżant Welsh całe popołudnie modlili się u kapelana Lewisa. Inni pisali ostatnie listy do żon i rodziców. To podobno przynosi pecha. Ja sam postanowiłem, że nie będę nic pisał do mojej Megan. W duchu wierzyłem, że nie będzie takiej potrzeby, że mimo wszystko przeżyję to piekło. Jasna cholera, nieraz się zastanawiałem, czemu ten skurczybyk Monty zawsze wysyłał nas na czoło ataku. Powiedziano nam też, że podczas forsowania pustyni będą nam towarzyszyć czołgi. Nieco nas podbudowała ta wiadomość. Zawsze stanowiły one jakieś schronienie, ale i były głównym celem szkopskiej artylerii.

    Mimo wszystko mieliśmy wielkie obawy co do czekającego nas zadania. Co w tym dziwnego? Już od kilku lat słyszało się o elitarności Afrika Korps.

    Pełni adrenaliny i napięcia czekaliśmy w okopach na rozkaz do wymarszu…

3 listopad 1942 rok

    Całą noc nie mogłem spać. Nawet nie przez huk eksplozji w oddali. Strasznie się denerwowałem przed bitwą. Wtedy, w nocy byłem myślami przy Megan, prosiłem Boga, by pozwolił mi ją jeszcze zobaczyć. Z nadejściem ranka, o godzinie 6.30 dostaliśmy rozkaz do wymarszu. Pogoda była piękna, słońce wschodziło w oddali, wiał lekki wiatr i nawet zimno nam tak nie doskwierało. Mimo to wszyscy szliśmy w milczeniu, jakby idąc na śmierć. Nie było już wśród nas palących się do walki gówniarzy. Teraz już wszyscy wiedzieliśmy czym jest wojna- piekłem. I tego się spodziewaliśmy, a co najmniej jego przedsionka.

    Po dwóch godzinach szybkiego marszu dotarliśmy na wzgórze. Przed nami rozciągały się już tylko kolejne linie obrony Szkopów i następne zbocza. Nie wyglądało to dobrze. Zauważyłem, że pomimo całej tego „przedstawienia” artyleryjskiego pozycje wroga są całe i silnie obsadzone. Przez szkła wyglądali tak, jakby tylko czekali na nas. Szybko odpędziłem od siebie złe myśli i skoncentrowałem się na obserwacji.

    Zaraz potem nadjechały nasze czołgi. Spojrzałem na kapitana Price’a, a on na mnie. Byliśmy gotowi.

    W zwartej grupie runęliśmy ze zbocza. Cóż to był za widok! Gdzie się nie spojrzałem, kolumny naszej piechoty biegiem pędziły za jadącymi czołgami! Ten obraz mocno podbudował nasze morale. Rozwiał moje zwątpienie w misję. Odruchowo szóstkami skryliśmy się za jadącymi przodem czołgami Crusader. Tutaj ogień Szkopów był słaby, jedynie momentami charakterystyczna sylwetka unosiła się z okopu i oddawała strzał.

    Nasze czołgi prędko się z tym uporały, dosłownie zmiatając z powierzchni ziemi tą linię okopów. Musieliśmy jedynie uważać na zdradzieckie pola minowe, otaczające nasz korytarz. Po kilkudziesięciu sekundach stawiania oporu, resztki Niemców wycofały się tunelem na drugą linię obrony. Biegiem ruszyliśmy ich dopaść.

    Najbardziej narwany z naszej kompanii szeregowy Murray, jako pierwszy wbiegł pełen zapału do wątłego tunelu wydrążonego w zboczu. Jego zapędy szybko ostudził zaporowy ogień przyczajonych niemieckich strzelców. Było to bardzo głupie z jego strony, tak niepotrzebnie ryzykować życiem!

    Wszyscy zwartą grupą weszliśmy nieśmiało do tunelu. Nic w tym dziwnego. To cholerstwo wyglądało, jakby się miało zawalić lada moment. Wyobraźcie sobie, że idziecie wątłym podziemnym korytarzem, wspartym jedynie na drewnianych belkach, nad wami suną kilkudziesięciotonowe czołgi i z sufitu sypią się wam na głowy kawałki ziemi i piasek. Na dodatek wszystko dookoła się trzęsie od wybuchów. Nie było to budujące uczucie i jednego chłopaka trzeba nawet było siłą zaciągać do środka. Nasi chłopcy dość szybko przełamali opór walczących w tunelu Niemców i zdołali ich wypchnąć z kanału.

    Wraz ze zbliżaniem się do wyjścia, nasilał się odgłos walk i wybuchów pocisków. Byłem przekonany, że dopiero teraz zacznie się właściwa walka. I nie myliłem się. Po wyjściu na powierzchnię ujrzałem istne piekło. Na następnej linii obrony, Oxalic Line usytuowane były pozycje okopanych niemieckich dział polowych, które wręcz rozszarpywały nasze Crusadery na kawałki! Poza nimi przestrzeń przestrzeliwywały niemieckie MG-42. Tworzyło to morderczą kombinację. Dziesiątki czołgów i kolumny żołnierzy za wszelką cenę próbowali się przedostać przez otwarty teren, za kolejną linię obrony Afrika Korps. Oni, oni byli dosłownie rozrywani na strzępy! Przez całą moją karierę wojskową, właśnie tutaj doświadczyłem najsilniejszego, najstraszniejszego i najbardziej śmiercionośnego ognia artyleryjskiego! Setki pocisków eksplodowały na pustyni przed nami! To było niewiarygodne! Pociski spadały dosłownie na każdy metr kwadratowy ziemi! Oszołomiony skuliłem się wtedy pod ścianą tunelu. Bałem się zrobić krok w którąkolwiek stronę, to było naprawdę przerażające! Inni postąpili podobnie do mnie. Wszyscy byli jakby otępiali. Nie docierało do nich to, co się działo dosłownie kilka metrów dalej.

    Nagle, podczas tej kanonady przyuważyłem, jak kapral McQuarrie zrywa się z miejsca i w akcie desperacji wbiega na śmiercionośne pole. Dostrzegłem, że podbiega do szczątek jakiegoś młodego żołnierza. To był jego brat z kompanii Charlie, a raczej to, co z niego zostało. Nie żył. Pocisk urwał mu cała dolną część ciała, od pasa w dół. Dobry Boże, łzy napłynęły mi do oczu. To było takie smutne. McQuarrie padł na twarz i wziął brata w objęcia. Leżeli tak dobrych kilka minut, a ja stałem oszołomiony i patrzyłem na tą przygnębiającą scenę.

    Po chwili doszedłem do siebie. Zacząłem krzyczeć, żeby uciekał stamtąd, ale nic do niego nie docierało. Przy takim obrocie spraw coś mnie tknęło, zerwałem się na nogi i wyskoczyłem z okopu chcąc go za wszelką cenę odciągnąć ze śmiercionośnego pola. Zrobiłem może trzy kroki, kiedy uderzył pocisk. Siła eksplozji wepchnęła mnie z powrotem do okopu. Wybuch ogłuszył mnie na dobrych kilka minut. Dopiero po chwili odzyskałem świadomość. Popatrzyłem się na Johna, a on na mnie. Płakał, kręcił głową. Ja także wtedy płakałem. W końcu jakieś dwa zbłąkane pociski trafiły kolejno wokół nich. John McQuarrie podzielił los brata. Za długo kusił los wystawiając się w strefie śmierci. Wydaje mi się jednak, że w głębi duszy naprawdę pragnął umrzeć. Z bratem Mike’iem łączyła go niezwykle silna więź. Po śmierci rodziców sami sobie byli opiekunami, swoimi Aniołami Stróżami. Z pewnością ta chwila zdruzgotała mu życie. Bardzo mi go żal. Jako dowódca plutonu, starałem się zastąpić mu jakoś ojca. Był niezwykle miłym chłopakiem, pojętnym, wesołym i pogodnym. Teraz do mnie należał obowiązek napisania listów do rodziny. Tylko do kogo? Matka i ojciec zginęli w wypadku, a reszty rodziny po prostu nie miał. Stracił jedyną bliską mu osobę…

    Pierwszą osobą, która wyrwała się z tego stanu oszołomienia, był kapitan Price. Nasz dowódca był w kompanii żywą legendą. Był niezwykłą osobą- zamożnym arystokratą, stroniącym od luksusów i wygody. Pewnie dlatego wybrał wojskową karierę. Charakteryzowała go wielka odwaga, czy nawet brawura, waleczność, charyzma i zamiłowanie do klasycznej angielskiej herbaty. Jego częste przemowy i odprawy były dla nas niezwykle „elektryzujące”.

    Silnym głosem przywołał nas do porządku i kazał przegrupować się za czołgami. Niechętni, jeszcze nie do końca pewni wykonaliśmy rozkaz i pomimo zabójczego strachu ruszyliśmy dupy z kryjówek. Były jednak wyjątki. Szeregowy Ross z mojego plutonu nie wytrzymał nerwowo. Gdy kazałem mu dołączyć, ten rzucił się do tyłu i maniakalnie zaczął kopać sobie okop gołymi rękami. Biedak, zdarł sobie palce do krwi, lecz mimo to nie przestawał. Spojrzałem na niego litościwie i odesłałem go na tyły. To był dobry żołnierz, ale jak każdy, ma swoje granice wytrzymałości. W tym stanie, na polu walki narobiłby więcej złego, niż dobrego. Popatrzyłem się na kaprala Cooka i spytałem się go, czy to ja się tak trzęsę, czy on. Odpowiedział mi, że on. Ale i ja dygotałem ze strachu.

    Czekaliśmy, aż zamilkną niemieckie działa. Była to pełna napięcia chwila. Mieliśmy zadanie za wszelką cenę przebić się do okopów i wyeliminować niemieckie działa możliwie najszybciej. Od powodzenia naszego zadania zależało życie kolejnych grup szturmowych. Ta odpowiedzialność przerażała mnie, lecz i solidnie motywowała. Uzgodniłem z dowódcą czołgu Grave Digger, który nas ochraniał, by skierował się na lewą flankę naszego sektora tak, byśmy mogli oskrzydlić Szkopów w okopach. Tak też zrobił. Czołg powoli ruszył do przodu, a my tuż koło niego, skryci za pancerzem. Słyszałem wybuchające już sporadycznie pociski z niemieckich dział. Serie z karabinów maszynowych rozbijały się o gruby pancerz naszego Crusadera. Brodziliśmy przez piaski pustyni. Gdzieniegdzie niebo przecinały różnokolorowe pociski smugowe.

    Czołg podprowadził nas pod samo wzniesienie, na daleką lewą flankę, po czym ruszył do przodu forsować wzgórze. My natomiast ze strachem w oczach rzuciliśmy się w kierunku niemieckich okopów. Szkopy były mocno zaskoczone naszym szturmem. Uderzyliśmy w ich martwy punkt, gdzie nie mogli skierować na nas ani dział, ani MG-42. Wskoczyłem do okopu. Wtedy wywiązała się zażarta walka z grupą Niemców, którzy skryli się w betonowym tunelu. Nim zdążyłem się zorientować, kapitan Price z kilkuosobową drużyną żołnierzy popędzili tunelem do dalszej części okopów. Cóż to był za widok! Nasi chłopcy szturmem wzięli niemieckie gniazdo karabinu maszynowego i wytłukli obsługę w walce wręcz. Wszyscy podążyliśmy za nimi. Naradziłem się z kapitanem, że obydwaj, wraz z sierżantem Welsh’em i szeregowym Boydem przedrzemy się na następną linię obrony bunkrem wiodącym pod wzgórzem, natomiast reszta zabezpieczy grzbiet zbocza i wykurzy z okolicznych transzei Niemców.

    Kłopotem był dla nas niemiecki karabin maszynowy przestrzeliwujący wejście do bunkra. W gruncie rzeczy, szybko sobie jednak z nim poradziliśmy. Oddałem dwa strzały, które choć chybiły strzelca ukrytego za ścianą, to jednak trafiły w beczki z paliwem znajdujące się za nim. To był złoty strzał. Pomieszczenie bunkra głośno eksplodowało. Gdy weszliśmy do środku, po strzelcu ostały się jedynie szczątki ręki i pustynnego munduru. Przynajmniej zginął szybko.

    Dalsza droga prowadziła jedynie po drabince, w dół, do dolnej części bunkra. Usłyszeliśmy krzyki dochodzące z dołu. Nie zwlekaliśmy długo. Rzuciliśmy Szkopom w prezencie trzy granaty odłamkowe. Po chwili usłyszeliśmy wybuch i nie dochodziły do nas już żadne głosy. Pierwszy po drabince zaczął schodzić szeregowy Boyd i pamiętam, że gdy tylko dotknął podłoża, padł raniony. Cholera, wszyscy momentalnie skoczyliśmy w dół, by tylko odciągnąć Fryców od rannego kumpla. Wywiązała się zażarta strzelanina, w której wypchnęliśmy ich z pozycji w bunkrze. Kapitan z Welshem pobiegli lewym korytarzem, a ja zaciągnąłem rannego do dużego pomieszczenia naprzeciwko.

    Sytuacja była bardzo groźna. Niemcy zajadle kontratakowali. Podczas, gdy tamci walczyli z nimi w sąsiednim pokoju, ja byłem zostawiony sam sobie na wprost korytarza z którego przybiegali. Było ich może czterech, czy pięciu. Wystrzeliłem serię z mojego pistoletu maszynowego, która choć chybiła we framugi, to jednak choć na chwilę ich zatrzymała. A nie było to takie proste, gdyż miałem ze sobą ciężko rannego Boyda. Fatalnie krwawił z szyi, musiałem pilnować, by się nie udusił. Biedak. Oczy miał takie puste, zrezygnowane. Wiedział, że umiera, choć pytał się mnie, czy się z tego wyliże. Dobry Boże, jak długo można mówić człowiekowi wykrwawiającemu się na śmierć, żeby się trzymał?! Wiedział przecież, że kłamię. Powiedziałem mu: „Nie martw się, stary. Połatamy cię jeszcze”. Skonał, nim dokończyłem zdanie. Pieprzona wojna.

    Tymczasem Niemcy nie spoczywali na laurach i ciągle starali się przebić do środka. Cały czas zatrzymywałem ich strzelając po ścianach z mojego thompsona. Całe szczęście, po chwili z lewej flanki nadbiegli kapitan Price z Welshem. Położyliśmy silny ogień na Niemców i zmusiliśmy ich do odwrotu pod gradem kul. Ze smutkiem musiałem zostawić zwłoki Boyda w tym zapomnianym, bezimiennym betonowym bunkrze. Robiłem to z żalem. Kiedyś tak rozmawialiśmy i prosił mnie, bym nie zostawił go, gdy zginie. Mówił, że chciałby, by jego zwłoki spoczęły na rodzinnym cmentarzu w Aylesbury. Ja tymczasem zostawiłem go tu na końcu świata, gdzie nikt nie znajdzie jego ciała… Jeszcze parę lat po wojnie miałem z tego powodu wyrzuty sumienia.

    Po odetchnięciu spokojem, ruszyliśmy tunelem do przodu. Czas grał na naszą niekorzyść, gdyż musieliśmy jak najszybciej uciszyć te cholerne działa. Cały kanał się trząsł od wybuchów pocisków i czołgów jadących górą. Miało się wrażenie, że wszystko lada moment runie. Przemarsz przez ten podziemny korytarz przebiegł nadzwyczaj spokojnie, bez oddania choćby jednego wystrzału. Po wyjściu z tunelu, okazało się, że nasi chłopcy jeszcze tu nie dotarli. Potem się dowiedziałem, że na grzbiecie odpierali w tym czasie niemieckie kontrataki. Byliśmy skazani tylko na siebie. Spostrzegliśmy, że tuż koło nas, za rogiem znajduje się niemieckie działo. Patrzyłem jak oddaje kolejne salwy do sunących majestatycznie po pustyni naszych Crusaderów. Była nas zaledwie trójka. Ich naliczyłem co najmniej dwa razy tyle, a dodatkowo mieli karabiny maszynowe. Naradziliśmy się, co należy postąpić.

    Zakradłem się z kapitanem na róg. Na znak obrzuciliśmy niemieckie pozycje granatami. Jeden po drugim eksplodował, wzniecającym wysokie fontanny piasku. Słyszałem jęki rannych. Wtem Bill Welsh zrobił coś niesamowitego. Wspiął się po okopie na górę i z biegu wręcz wskoczył na głowy niedobitkom niemieckiej obsługi! Samodzielnie oczyścił nam teren do przyjścia. Bardzo wiele ryzykował. Okazało się, że eksplozje granatów przeżyła połowa obsługi działa. On cały czas był wystawiony na ostrzał, a mimo to nie został nawet draśnięty! Za swój czyn otrzymał później Krzyż za Wybitną Służbę.

    Dalsza droga prowadziła przez kolejną linię okopów biegnącą od stanowiska działa, aż do betonowego schronu. Przeraziła mnie wizja, że znów przeżyjemy te zacięte walki w gąszczu betonowych korytarzy. Była to długa trasa, lecz inne drogi były zawalone zaporami, a ponadto Szkopy prowadziły z nich iście przygniatający ogień. Kolejno eliminowaliśmy liczne gniazda karabinów maszynowych. Mój kapitan dobił rannego Niemca, co mnie strasznie wkurwiło. Zatrzymałem się na chwilę przy MG-42 i popatrzyłem na pustynię. Dziesiątki żołnierzy pędziło za podążającymi przodem czołgami. Na tym odcinku już nikt do nich nie strzelał. Był to piękny widok. Uświadomiłem sobie, że właśnie ratuje im życie.

    Poszedłem na szpicę. Niepewnym krokiem wszedłem do bunkra, by ujrzeć zamiast Niemców, sierżanta Cooka. Wreszcie połączyliśmy się z naszymi chłopcami, jednak gdy spotkaliśmy się z całą reszta, spostrzegłem, że wielu kolegów brakuje…

    Zginął też kapelan Lewis, który podczas kontrataku niemieckiego, cały czas na pierwszej linii czuwał nad umierającymi. Prawdziwy sługa Boży. Wielka szkoda, niemiecki czołg rozjechał go w okopie. Wymieniliśmy uściski, spojrzenia i czym prędzej ruszyliśmy w dalszą drogę. Naszym kolejnym celem było przedostać się do niewielkiego bunkra w głównej linii obrony Szkopów. Mieścił on działo .88 i trzymał w szachu całą okolicę. Pomału przedzieraliśmy się przez liczne tunele, korytarze i okopy, napotykając na naprawdę zacięty opór. Kilku naszych zginęło, wielu było rannych.

    W końcu dotarliśmy do bunkra, z którego prowadziła też jedyna droga do dalszej części linii okopów. Szeregowy Field zgłosił się na ochotnika, że samodzielnie uciszy działo. Wziął od nas jedynie kilka granatów, zakradł się do wejścia i obrzucił nimi niemiecką obsługę. To było bardzo dzielne, lecz został przy tym poważnie ranny odłamkiem w bark. Został ewakuowany, a my mogliśmy kontynuować natarcie. Znowu musieliśmy pokonać podziemny kanał. Czołgi miały już na nas czekać po drugiej stronie.

    Zwartą grupą wyszliśmy na powierzchnię. Ogień artyleryjski był tu nieco słabszy, lecz i tak powodował masakrę w szeregach atakujących. Pustynia drżała w gorącej mgle. Stawała się miejscem, które rzuca wyzwanie każdemu śmiałkowi. Arena walki pokryta była chmurą pyłów i kurzu przez eksplozje ładunków wybuchowych. Pogrążona była w ciemności przez dym z płonących czołgów i ciężarówek, oświetlona błyskami z licznych dział, przestrzelaną przez czerwone, zielone i białe pociski smugowe. I jedna, i druga strona prowadziła ciężki, zaporowy ogień artyleryjski. Przywodziło to na myśl biblijną apokalipsę.

    W celu zmniejszenia strat w sprzęcie i w ludziach, atakowaliśmy przy gęstej zasłonie dymnej. Wszyscy dookoła wyskoczyliśmy z okopów i zaczęliśmy biec za czołgami. W koło rozciągał się w prostej linii widok sunących grup szturmowych.

    To były przerażające chwile. Wróg strzelał na oślep i nawet wtedy powodował olbrzymie straty. Nad głowami świszczały nam pociski różnego kalibru i koraliki wypluwane z gniazd karabinów maszynowych. Niepewni, śmiertelnie przestraszeni poruszaliśmy się za naszymi maszynami. Im dalej się posuwaliśmy, tym ogień się nasilał.

    Nagle, w połowie drogie nasz czołg został trafiony pociskiem. Maszyna stanęła w ogniu. Słychać było krzyki załogi uwięzionej w tej konserwie. Spalili się żywcem. Odgłosy te wzbudziły we mnie wielką grozę.

    Nie było czasu się zastanawiać. Momentalnie pobiegliśmy za następny czołg, znajomy nam już Grave Digger. Maszyna skierowała się na lewą flankę niżej położonej linii okopów, a dodatkowo wsparła nas ogniem ze swojego działa. Gdy podeszliśmy pod samo zbocze, ogień wyżej okopanego wroga nieco osłabł. Z furią zaatakowaliśmy skrzydło Niemców. Już pewni siebie, gotowi na wszystko rzuciliśmy się do ataku. Myślałem, że się uduszę we wszechobecnym dymie. Byłem na czele natarcia. Nagle upadłem. Uderzył pocisk artyleryjski. Wybuch ogłuszył mnie. Nic nie słyszałem, zamazał mi się obraz. Nie chciałem umierać! Byłem młody, pełen energii i chęci do życia, a przecież w domu w Anglii zostawiłem świeżo poślubioną żonę. Byłem oszołomiony tym wszystkim. Straciłem czucie w nogach. Od razu przyjąłem najgorszy wariant, że je straciłem. Obejrzałem się do tyłu i odetchnąłem z ulga, wszystko było na swoim miejscu. Nie potrafiłem przyjąć do wiadomości tego, co się stało. Leżałem tak na piachu dobrych kilka minut, pośród szalejącej bitwy. W końcu zacząłem dochodzić do siebie i czucie wróciło. Rozejrzałem się dookoła i spostrzegłem jedynie wielka chmurę piasku. Gdy tylko opadł kurz, zobaczyłem szczątki kilku żołnierzy z mojego plutonu. To był straszny widok. Pocisk uderzył centralnie w ich grupę. Ten widok zaparł mi dech w piersiach, to było makabryczne! Po Cheeku, Millerze, Barrtlett’cie i innych zostały tylko strzępki pustynnych mundurów, pogięte hełmy i krwawe strzępy. Cały czas nie dopuszczałem do siebie wszystkich wydarzeń, które nastąpiły. Czułem się wtedy bardzo samotny.

    Nagle ktoś z tyłu zaczął mnie popędzać. To kapitan Price zebrał wszystkich ocalałych, by ponowić natarcie. Wstałem i popędziłem przed siebie. O czym wtedy myślałem? O niczym. Chciałem po prostu dostać się do okopu i wypędzić stamtąd Szkopów. Pamiętajcie, że byłem cały czas na wpół oszołomiony.

    Z biegu wpadliśmy do niemieckiego okopu. Od razu spotkaliśmy się z silnym ogniem zaporowym wroga. Niemcy wydawali się być wszędzie, za każdym załomem, beczką, skrzynią. Gdy tylko posuwaliśmy się metr do przodu, wróg wyskakiwał z nowych pozycji, zasypywał nas gradem kul i wypychał ze zdobytych kawałków ziemi. Po jakimś czasie byliśmy tak przyciśnięci ogniem, że nikt nie śmiał zrobić nawet kroku w którąkolwiek stronę. Dopiero interwencja naszych czołgów wyrwała nas z tego impasu. Dwa Crusadery z rykiem wdarły się przed linię okopów i zaczęły salwa po salwie posyłać pociski w kierunku obrońców. Dopiero wtedy Szkopy dały za wygraną i się wycofały na dalsze pozycje.

    Wyszliśmy z ukrycia i ruszyliśmy w dalszą drogę, w głąb Pierson Line. Idąc betonowym tunelem, co chwila ktoś niepewnie spoglądał do góry, patrząc jak kilkudziesięciotonowe czołgi wraz z piechotą przejeżdżają nad nami. Idąc nim doszliśmy do rozgałęzienia linii okopów. Tutaj znowu podzieliliśmy naszą małą już grupę i jedna poszła w prawo, a ja, sierżant Cook, kapitan Price i kilku szeregowców skierowaliśmy się na lewo. Transzeje były wysokie na dwa metry i co chwila skręcały w różne strony. Doszliśmy nimi do samego końca pokonując jedynie małą drużynę piechoty przy stanowisku kaemu.

    Za niewielkim wzniesieniem czekała nas już ostatnia linia obrony do wyczyszczenia. Wyskoczyliśmy z okopu, sierżant Cook rzucił granat dymny i w tej mgle ruszyliśmy do ataku na niemieckie działo. Wywiązała się bardzo chaotyczna walka. Niektórzy z nas ranili się nawzajem w dymie. Ostatecznie udało się nam przedrzeć przed mglistą kurtynę i z impetem rzucić się na niemiecką osiemdziesiątkę-ósemkę. Wyeliminowaliśmy ją, po czym ruszyliśmy dalej.

    Idąc przed siebie napotkaliśmy paru żołnierzy niemieckich w okopie, którzy mimo naszej przewagi liczebnej zadali nam z ukrycia dotkliwe straty. Następnie, idąc dalej, zatrzymaliśmy się przy pustym stanowisku artyleryjskim. Kapitan powiedział nam, żebyśmy zajęli się ostatnim działem, a tymczasem on wysadzi drzwi do baraków niemieckich, byśmy mogli się przedostać na następną linię obrony Szkopów.

    Nie zdążył nawet dokończyć, gdy Niemcy stojący przy dziale polowym, zaczęli do nas strzelać. Niemiecki pocisk minął moją głowę dosłownie o centymetry! Cholera, mieliśmy ciężką przeprawę. Wróg stawił zaciekły opór, chowając się za czym tylko się da. Nie mogliśmy liczyć na wsparcie czołgów. Starałem się jakoś przegrupować moich ludzi, ale w tym całym zgiełku nie potrafiłem nad tym zapanować. Sierżant Cook chciał wziąć sprawy w swoje ręce, wstał by rzucić kilka granatów i gdy już się zamachnął, Niemiec oddał strzał i sierżant padł nieżywy. Nie zdążył wyrzucić granatu. Wybuchł mu w ręce i ranił przy tym trzech moich ludzi, z czego jednego śmiertelnie. Ostatecznie postawiliśmy zasłonę dymną, a gdy Niemcy wyszli z ukryć, zbliżyli się poza mgłę, wystrzelaliśmy ich z pistoletów maszynowych. Resztę dopełniło kilka celnie rzuconych granatów. W oddali zbliżały się już kolejne grupy szturmowe z czołgami. Zdążyliśmy na czas, a ja odetchnąłem z ulgą.

    Słońce było już dość wysoko nad widnokręgiem. Walczyliśmy już od dobrych kilku godzin, a tymczasem było jeszcze sporo do zrobienia. Musieliśmy się przebić przez niemieckie baraki, dołączyć do nacierających grup za wzgórzem i szturmem wziąć wrogi posterunek- ostatni punkt obrony w naszym sektorze.

    Wróciliśmy się do pustego stanowiska artyleryjskiego, a w tym czasie kapitan zakładał już ładunki wybuchowe na stalowe drzwi baraków. Po kilku sekundach eksplozja rozdarła wejście. Uniosły się chmury kurzu i pyłu. Chwilę potem zobaczyliśmy w nim charakterystyczną, wpół zgiętą sylwetkę Szkopa, duszącą się pyłem. Niemiec wyszedł na świeże powietrze i stanął jak wryty na nasz widok. Wystrzelaliśmy w niego seria za serią. Gdy mu się potem przyjrzałem, wyglądał jak sito. Weszliśmy niepewnie do środka, po czym wrzuciłem dwa granaty do głównego pomieszczenia. Wybuch oszołomił siedzących tam Niemców. Nie mieli zamiaru stawiać większego oporu. Rzucili broń, podnieśli ręce, a my odesłaliśmy ich na tyły jako jeńców wojennych. Ruszyliśmy wydrążonym w zboczu tunelem. Ten na szczęście był dość krótki i po chwili znajdowaliśmy się na powierzchni.

    Zobaczyłem jak dziesiątki żołnierzy w asyście czołgów starają się przygnieść ogniem niemieckich obrońców. Dookoła szalała chaotyczna bitwa. Tysiące pocisków przestrzeliwywało niebo w każdym kierunku. Strach było wychylić czubek głowy. Schowaliśmy się w niewielkim okopie, po czym dołączyło do nas kilkunastu żołnierzy z naszej kompanii. Wtedy to właśnie w końcu połączyliśmy siły. Tymczasem, w oddali rozgrywała się duża bitwa pancerna, gdzie niedobitki niemieckich czołgów starały się opóźnić nasze natarcie. Przestrzenią władał niemiecki kaemista zajmujący stanowisko w najbliższym budynku. Skurczybyk musiał mieć sokoli wzrok, bo strzelał wszędzie tam, gdzie tylko wychylała się jakaś sylwetka. Strach było wystawić czubek głowy. Chwilę potem jednak, czołgi oddały w jego kierunku kilka salw. Kamienny budynek złożył się niczym domek z kart. Kaemista przestał być problemem.

    Zdawało się, że wróg czai się w każdym wgłębieniu, na każdym rogu, dosłownie wszędzie! Niemcy bronili się z fanatyczną zaciętością. Musieliśmy postawić zasłonę dymną, by móc cało dobiec do zabudowań.

    Zaczęła się walka o każdą piędź ziemi. Niemcy walczyli o honor, a my o ostateczne zwycięstwo nad armią pancerną Rommla. Pod osłoną czołgu udało mi się z resztkami plutonu wedrzeć na lewe skrzydło niemieckiego posterunku, po czym nadjechały ciężarówki z kolejnym Szkopami. Było jednak za późno. Udało się nam wziąć Niemców od skrzydła i rozbić ich uwagę. Teraz zwycięstwo było tylko kwestią kilkunastu-kilkudziesięciu minut. Rzeczywiście, po zajęciu tego kluczowego stanowiska na lewym skrzydle, dość szybko zmusiliśmy Niemców do odwrotu. Ci jednak wycofali się do polowej siedziby dowództwa w centrum posterunku, skąd prowadzili silny ostrzał z okien. Mieliśmy coraz większe straty. Ludzie ginęli i padali ranni na każdym kroku. W końcu pod osłoną czołgowych pancerzy zdołaliśmy dobiec do ścian ostatniego bastionu Szkopów.

    Wzywaliśmy ich do złożenia broni, ale w odpowiedzi zasypywali nas jedynie gradem kul z karabinów maszynowych. Przy takim obrocie spraw, opracowaliśmy prosty, ale skuteczny plan. Wyznaczyłem grupę szturmową, która wedrze się do środka dwoma wejściami, a tymczasem reszta plutonu wrzuci w widoczne okna tyle granatów, ile się da. Osobiście poprowadziłem jedną z grup. Granaty wywołały w szeregach wroga mnóstwo zamieszania i skutecznie uszczupliły jego siły. Wypieraliśmy Szkopów metr po metrze, pokój po pokoju, aż wparowałem do ostatniego pomieszczenia z radiostacją. Stanąłem jak wryty. Ujrzałem przed sobą niewielkiego chłopaczka w mundurze z naszywką DAAK- Desert Armee Afrika Korps. Nie wyglądał na fanatycznego zabijakę, o których powstało tyle mitów między żołnierzami. Po chwili szoku, obaj się otrząsnęliśmy. Był szybszy. Pociągnął spust swojego pistoletu maszynowego, nim się zorientowałem. Nie wypalił. Zaciął mu się zamek. Wykorzystałem tą chwilę i powaliłem skurwysyna kolbą. Miałem dużo szczęścia. Do dziś odnoszę wrażenie, że w tamtym dniu Bóg otoczył mnie swoją opieką, przecież gdyby nie przypadkowy fart, pewnie bym już nie żył.

    Było już po wszystkim. Zameldowałem z niemieckiej radiostacji nasze dowództwo, że zabezpieczyliśmy posterunek obserwacyjny. Słychać były zadowolenie sztabowców w eterze. Chwalili się, że jeszcze w tym tygodniu będziemy w Tobruku. Nie mylili się bardzo. Już 13 listopada przebiliśmy się do odciętej twierdzy. Tego dnia, 3 listopada daliśmy wtedy Rommlowi solidną lekcję. Czy się z tego cieszyłem? Nie miałem do tego głowy. Zbyt wiele dzisiaj widziałem, zbyt wielu moich ludzi, przyjaciół zginęło. Z naszej kompanii zostało już tylko 60-pare osób. Żaden sukces nie był wart takiej ceny. Ja przecież żyłem z tymi ludźmi już dobre półtora roku! Byliśmy sobie braćmi, gdzie jeden nie zawiedzie drugiego. Ta wspólnota zastępowała nam rodzinę, bo my ją właśnie tworzyliśmy.

    W głowie miałem mętlik. Każdy ten dzień przeżył na swój sposób. MacGregor całą noc się jąkał i nie miał ochoty z nami rozmawiać. Kapitan Price zaszył się pod szkopską ciężarówką i zaczął się modlić. I ja się modliłem. Dziękowałem Bogu, że był dla mnie dziś łaskawy. Prosiłem go, by pozwolił mi przeżyć i następny dzień. Dokonaliśmy czegoś wielkiego, wiekopomnego. Nigdy jednak nie chciałbym przeżyć tego drugi raz. Niedługo potem spotkałem Billa Welsha. Oczy miał pełne łez. Dopiero teraz zaczął sobie uświadamiać, przez co przeszliśmy. To piekło zmieniło nas nie do poznania. Ale był też uśmiechnięty. Przeżył, obaj przeżyliśmy. Pieprzona wojna. Pogratulowaliśmy sobie i rzuciliśmy się w objęcia. Tamtej nocy myślałem już tylko o Megan. Napisałem jej, że ją kocham, żeby na mnie czekała. „Wrócę do Ciebie!”- pisałem.

Sierżant John Davies,
7. Dywizja Pancerna
Dla FkCoD Site przygotował mch90


Dodaj komentarz