Nóż w plecy – opowiadanie

przez | 26/03/2011

    Był to 16 lipca, inwazja w Normandii posuwała się w zastraszającym tempie. W tym czasie rozgrywały się setki bitew w nikomu nie znanych francuskich mieścinach, które nie sposób nawet znaleźć na mapie. Miejscowości te łączyło jedno- brak jakiegokolwiek znaczenia i przelana krew setek żołnierzy.

***

    -A więc Frank, powiedz mi, co sądzisz o tej miejscowości?- Spytał major Harold swojego oficera wywiadu.

    -Cóż, sir. Niemcy zdołali umieścić we Flers swoich obserwatorów artyleryjskich. Znają oni nasze pozycje i codziennie jesteśmy zalewani gradem pocisków z ich dział w Cherburgu. Mamy przez to dużo ofiar śmiertelnych, sir- powiedział oficer.

    -Cóż, Frank, widzę, że będę musiał wysłać tam którąś z kompanii, by wykurzyli stamtąd Szwabów. Powiedz mi, jakie masz dane wywiadowcze o okolicznych terenach?

    -Sir, wywiad donosi, że podejście pod samo miasteczko powinno być bezproblemowe. Okalające je tereny to same pola i pastwiska poprzecinane, na oko, niewielkimi żywopłotami. Obecność Niemców znikoma. Ze zdjęć lotniczych widać za to, że wróg skupił w samej miejscowości prawdopodobnie kompanię piechoty. Sądzę jednak, że nasi żołnierze poradzą sobie z nimi bez większych problemów.

    -Dziękuje ci Frank. Co ja bym bez ciebie zrobił! Zawiadom porucznika Alleya, żeby jego kompania szykowała się już do wymarszu- powiedział z zadowoleniem Harold.

    -Tak jest, sir!- Frank odwrócił się na pięcie i wyszedł lekko zmieszany, widząc wyraźną ulgę i uśmiech na twarzy starego majora -Ufa mi- pomyślał.

***

    -Kompania Charlie, zgrupować się!- Wykrzyknął władczym tonem porucznik Alley- jej dowódca.- Chłopcy, zbierajcie rzeczy- powiedział- za 15 minut wyruszamy. Mamy zaatakować i wypędzić Szkopów z Flers. Nie łudźcie się. Tej cholernej wsi i tak nie ma na mapach. Wywiad donosi, że będzie to bułka z masłem. Mamy do przejścia tylko jakieś dwa kilometry przez pola i żywopłoty, ale przecież przerabialiśmy to już na ćwiczeniach w Anglii. Najprawdopodobniej Niemców spotkamy dopiero we Flers. Ruszać się!- Zakończył odprawę.

    Alley miał mieszane uczucia. Wiedział z doświadczenia, że nie należy wierzyć we wszystko, co mówią ludzie, gdyż oni mogą powiedzieć wszystko, ale to był w końcu wywiad wojskowy! Jednak mimo swoich wątpliwości nie miał wyboru. Jego kompanii powierzono zadanie, z którym musiał się zmierzyć. Niedługo potem wyruszyli w drogę.

    Pierwszy kilometr szli brukowaną drogą, lecz ze względu na silny ostrzał moździerzy musieli się od tego momentu przedzierać przez liczne, bezimienne pola.

    -Ładnie nas wkopali- powiedział do siebie Alley stojąc i patrząc z niedowierzaniem na pierwszy żywopłot na ich drodze. Ten tutaj w niczym nie przypominał mu ładnie poprzycinanych, metrowych krzaczków, o których donosił mu wywiad. Słynne już żywopłoty normandzkie miały po kilkaset lat i rozrosły się do wysokości nawet trzech metrów. Na coś takiego nikt z kompanii nie był przygotowany.

    -Cholera. Czarno widzę naszą przyszłość, jeśli pozostałe informacje z dowództwa są równie dokładne- mruknął ironicznie porucznik. Wkrótce wypatrzył wąskie przejście w żywopłocie.

    Nieco niepewnym krokiem poprowadził swoich ludzi na sąsiednie pole. Było cicho jak makiem zasiał. Żołnierzom zrzedły miny na widok otaczających ich ze wszystkich stron wielkich, gęstych żywopłotów. Dochodzili już do przeciwległego krańca, gdy padły pierwsze strzały.

    -Snajpeeer!- Krzyknął ktoś z tyłu.

    Zaraz potem odezwała się niemiecka broń maszynowa. Rozpętało się istne piekło. Wszyscy rzucili się na ziemię, nie wiedząc nawet skąd strzela wróg. Panował olbrzymi chaos i zamieszanie. Okazało się, że Niemcy skryli się i okopali właśnie w żywopłotach, zapewniając sobie przy tym doskonałe stanowiska obronne i jeszcze lepsze maskowanie.

    -Przy pierwszym kontakcie z wrogiem wszystkie plany biorą w łeb- powtarzał sobie w myśli Alley tą mądrość wojskową. Stopniowo Amerykanie otrząsnęli się i przystąpili do wypierania Niemców z ich stanowisk ogniowych. Straty podczas tej potyczki były wysokie. Okazało się, że każdy kolejny żywopłot, a było ich na drodze przemarszu jeszcze bardzo wiele, stawał się istną twierdzą. Widać było, że wywiad pokpił sprawę od samego początku, a i Alley zbytnio mu zaufał, powołując się na jego dobre imię.

    Po wielu zaciętych potyczkach wykrwawiona kompania przedostała się na przedmieścia miasteczka.

    Alley powiedział wtedy -Chłopcy, jestem pewien, że to dopiero początek kłopotów. Każdy z was wiec, co ma robić, lecz być może widzimy się tu po raz ostatni. Uderzmy w nich z całym impetem! Odpłaćmy skurwielom za ból, który nam zadali w ostatnich godzinach! Niech Bóg ma was w swojej opiece! Za mną!- Krzyknął.

    Amerykanie uderzyli na Flers od frontu, z istną furią w oczach. Rozpoczęła się walka o każdy dom. Dochodziło do walki wręcz. Szeregowy Murray, na przykład, straciwszy w walce rękę zdołał jeszcze przed śmiercią udusić Niemca w okopie. Umarł z ręką zaciśniętą na jego szyi… W ruch poszły granaty i bagnety. Zacięte walki toczyły się między innymi o zabytkowy, XVII- wieczny kościół, który w tym czasie kilkukrotnie przechodził z rąk do rąk. Tego dnia kompania C nie brała jeńców. Po paru godzinach walk Amerykanie wyparli Niemców z miasteczka zabijając ostatniego obserwatora artyleryjskiego ukrytego w silosie zbożowym. Wyczerpani walką żołnierze przystąpili do umacniania się na dopiero co zdobytym terenie.

    Następnego dnia, o wschodzie słońca Niemcy zdołali zebrać siły i przypuścić potężny kontratak na pozycje wykrwawionych aliantów. Z samego rana efektownym wejściem wkroczyły do mieściny niemieckie czołgi. Sytuacja stała się krytyczna. Żołnierze Alleya nie mieli odpowiedniej przeciwczołgowej, a poza tym ich szeregi były już drastycznie przetrzebione. Rozpoczęły się gwałtowne walki na ulicach miasta. Amerykanie bronili swoich pozycji wręcz z heroizmem, lecz ram po raz byli zmuszeni ustępować przed nacierającym wrogiem.

    Jednym z takich żołnierzy był kapral Ward z drugiego plutonu, który ostrzeliwywał Niemców z piętra swojego domu. Kiedy jednak ci wdarli się do środka, w dół, z piętra posypały się krzesła, zastawa stołowa, wszystko, czym samotny kapral mógł zaszkodzić Niemcom. Stojąc na krawędzi schodów Ward zabił dwóch Niemców rzuconym kamieniem i krzesłem. Niedługo potem zginął.

    Kilku żołnierzy z kompanii Charlie nie wytrzymało tego całego napięcia i w panice uciekło z pola walki. Otępiali, powolnym krokiem kierowali się w stronę swojego obozu. Jednym z nich był Bill Valentine- pacyfista, który już dwukrotnie dezerterował podczas kampanii na Sycylii. Idąc tak grupa natknęła się na kompanię B z ich jednostki. Okazało się, że zmierzają oni do Flers w celu wsparcia żołnierzy Alleya. Na tą wiadomość Bill wybuchnął płaczem i błagalnym tonem zaczął mówić do nieznanego porucznika z tej kompanii -Proszę, nie idźcie tam! Charlie nie istnieje! Niemcy zmiażdżyli nas! Mają czołgi, działa, Boże, nigdy nie widziałem czegoś takiego! Nikt nie przeżył, proszę, uciekajcie stąd!- Zakończył.

    Dowódca kompanii skłonny był w to uwierzyć, gdyż wcześniej już słyszał o krytycznej sytuacji kompanii Charlie. Nie wziął jednak pod uwagę fatalnego stanu psychicznego Valentine’a, który zarzekał się, że Charlie została rozbita w pył. Porucznik wezwał swojego radiooperatora.

    -Flynn, niech artyleria zmiecie z powierzchni ziemi to Flers. Ma tam nie zostać kamień na kamieniu, a tym bardziej Szkop!-

    Radiotelegrafista posłusznie wykonał rozkaz. Połączył się z jednostką artylerii polowej, podał niezbędne współrzędne i koordynanty powołując się na informacje dezerterów.

    Nastała długa cisza…

***

    Tymczasem bitwa o Flers nieoczekiwanie przybrała korzystny rozwój wypadków dla broniących się dzielnie Amerykanów. Chcąc dać przykład swoim ludziom, porucznik Alley samodzielnie zakradł się, wdrapał na wieżyczkę czołgu, otworzył właz i z całą siłą wepchnął do środka granat odłamkowy. Chwilę później eksplozja wysadziła czołg w powietrze. Jego czyn dał przykład pozostałym żołnierzom, którzy w podobny sposób zniszczyli kolejne dwie maszyny wroga. Te nieoczekiwane zdarzenia skłoniły resztę sił niemieckich do zaprzestania ataku i wycofania się. Niespodziewanie kompania C obroniła Flers. Niestety, jej żołnierze nic nie wiedzieli o bombardowaniu, które miało się rozpocząć lada moment…

***

    -Wszyscy na stanowiska! Załadować działa! Przygotować się do strzału!- Ryknął groźnie oficer dowodzący baterią artylerii w odległym o 5 kilometrów od Flers Claville. Działonowi z zapałem przystąpili do ładowania pocisków.

    -Na moją komendę, ognia!- Krzyknął oficer.

    Chwilę potem ziemia zatrzęsła się i blisko sto luf z hukiem wystrzeliło pociski na pozycje we Flers. Zaraz potem oddano drugą salwę, i trzecią, i czwartą, i tak przez okrągłe dwadzieścia minut.

***

    Całe to widowisko obserwowali żołnierze z kompanii B, oraz Bill Valentine. Było to coś niesamowitego. Miasteczko spowiła chmura dymu i popiołu. Kamienne budynki pod ostrzałem składały się niczym domki z kart. Wydawało się niemożliwe, by ktokolwiek mógł przeżyć coś takiego.

    Kompania Baker okopała się na polach, spodziewając się w najbliższym czasie obecności niedobitków wroga z Flers. Po równo dwudziestu minutach ostrzał ustał.’

    Co ciekawe, po jakimś czasie zamiast Niemców, Amerykanie ujrzeli pojedynczą sylwetkę człowieka majacząca na horyzoncie. Człowiek ten mocno kulał, w pół zgięty, z opuszczoną głową szedł brukowaną aleją wprost na ich pozycje. Po jakimś czasie jego postać była już bardzo wyraźna i widoczna. Był to żołnierz armii amerykańskiej, porucznik Alley.

    -Kompania Charlie nie istnieje…- powiedział -ostrzelały nas własne działa. Tylko ja zdołałem to przeżyć… Kompania nie istnieje…- mamrotał otępiały Alley.

    Całą sytuację obserwował kompanijny radiooperator. Na tą wiadomość z jego oczu popłynęły łzy, zaczął łkać.

    -Przepraszam. To moja wina. To ja wezwałem artylerię… Przecież miało was tam nie być…- powiedział łamiącym się głosem do Alleya.

    Sierżant Barnes powiedział z goryczą kilka słów do swojego dowódcy, który wydał rozkaz ostrzelania miasteczka -Po jaką cholerę, sir, ufa pan we wszystko, co mówią ludzie?! Dobrze pan wie, że człowiek może powiedzieć wszystko, a zwłaszcza tacy spanikowani dezerterzy- Powiedział wskazując na Valentine’a -Do ludzkich słów zawsze należy podchodzić z dystansem…- powiedział. Porucznik już nie odpowiedział…

Dla FkCoD Site przygotował mch90

Dodaj komentarz