Most Pegaza – opowiadanie

przez | 26/03/2011
Odprawa, 5 czerwca 1944 rok

    Nasza kompania D otrzymała specjalne zadanie, czekające na nas w D-Day. Mieliśmy opanować most w Benouville na kanale Caen. Most musiał być utrzymany za wszelką cenę, aż do nadejścia posiłków z plaży Sword. Stawka była aż nadto wysoka. Nasza kompania zabezpieczała wschodnią flankę całej operacji Overlord. Most był o tyle ważny, gdyż przebiegał przez niego główny szlak komunikacyjny prowadzący na plaże. Stwarzał wyśmienitą okazję niemieckim dywizjom pancernym na błyskawiczne uderzenie i udaremnienie całej inwazji. Nie mogliśmy do tego dopuścić! Od naszego sukcesu zależał, być może, los tego przedsięwzięcia. Na dodatek most należało zdobyć nieuszkodzony i ewentualnie zapobiec jego wysadzeniu. Było to bardzo ważne, gdyż był on niezbędny do rozwinięcia przyczółka inwazyjnego w stronę Caen.

    Wszyscy siedzieli w milczeniu i uważnie słuchali kapitana Price’a, prowadzącego odprawę. Na miejsce miały nas przetransportować szybowce Horsa, gdyż wymagane było dostanie się po kryjomu jak najbliżej mostu. Zaskoczenie było połową sukcesu. Według planu mieliśmy wylądować kilkanaście minut po północy, 6 czerwca, jakieś 40 metrów przed celem. Powiedzieli nam, że obiektu broni garnizon niemiecki w sile ok. 50 żołnierzy uzbrojonych w 4-6 karabinów maszynowych, z czego blisko 1/3 stanowili Polacy i Rosjanie wcieleni do wojska pod przymusem. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, tamci najprawdopodobniej nie będą walczyć. Może i nam nawet pomogą. Możliwa obecność broni przeciwpancernej- najprawdopodobniej przeciwlotnicza .88 umieszczona na lewym brzegu kanału Caen. Poziom zaalarmowania i czujności wroga określono jako wysoki, zwłaszcza w bezpośrednim sąsiedztwie mostu.

    Operacja miała zostać przeprowadzona coup de main- jednym uderzeniem, gdyż kluczem do sukcesu była szybkość działania i zaskoczenie. Powiedziano nam, że najprawdopodobniej Niemcy będą kontratakować, możliwe, że i czołgami. Zbyt ważnym strategicznie był most w Benouville. Musieliśmy ich za wszelką cenę zatrzymać na drugim brzegu kanału.

    Do tego zadania zgłosiliśmy się na ochotnika, wybrani spośród całej 6. Dywizji Powietrzno-Desantowej. Byliśmy elitą elit! Mimo to ciągle chodziłem przygnębiony, przerażony. Bałem się, bałem jak jasna cholera, że nie podołam zadaniu! Im bardziej wskazówka zegara zbliżała się do godziny odlotu, tym bardziej narastał stres i napięcie wśród kompanii. Rozeszliśmy się przygnębieni, w milczeniu. Już tylko godziny oddzielały nas od wyruszenia w drogę. Zapanowała chwila refleksji. Porucznik Walker śpiewał: „gdybym zginął…”.

    Zadanie otrzymało najwyższy priorytet w 6. DPD i od jej powodzenia zależało życie dziesiątek tysięcy młodych chłopaków- Brytyjczyków, Kanadyjczyków, Francuzów, Amerykanów- takich samych jak ja… A to przecież tylko jeden pieprzony most…

    Wszystko to było ciężko ogarnąć rozumem. To brzemię wręcz przerastało mnie. Choć czułem wokół siebie obecność 180 chłopaków, odczuwałem straszną samotność. Niektórzy nie wytrzymywali tego napięcia i taki kapral Thornton próbował się w ostatniej chwili wycofać. Rozumiałem go doskonale, wszyscy odczuwaliśmy to brzemię. Dziwiło mnie tylko, że on. Kapral był zapaleńcem, w swoje zadanie włożył całe serce. Zamiast wyjeżdżać na przepustki, ten zostawał w obozie z porucznikiem Walkerem i razem omawiały różne warianty i sytuacje, mogące się zdarzyć tam, w Normandii. Rozpracowywali warianty, analizowali każdy krok, każdą minutę akcji. Wydawało się, że pamiętali o wszystkim, to mocno budowało nasze morale. Należy dodać, że Thornton był Żydem. Dla niego ta misja była punktem honoru. Ambicją jego było wymordować tylu Niemców, ilu ci wymordowali jego pobratymców. Ambitne, przyznam.

    Już tylko półtorej godziny oddzielało nas od odlotu. Samoloty z podczepionymi szybowcami już zaczęły kołować na start. Udałem się z Irwinem do hangaru. Spojrzałem na nasz ekwipunek- Steny, Lee-Enfieldy, spadochrony, mapki, kompasy, żelazne racje, granaty gammon- 40 kg dodatkowego ładunku. Zaczęliśmy ubierać się w cały ten majdan…

Lot, noc 5/6 czerwca 1944 rok

    Mijała kolejna godzina lotu nad Kanałem La Manche. Nasza kompania D pułku Ox and Bucks miała ruszyć do akcji jako pierwsza, przed całą armadą powietrzną amerykańskich i brytyjskich wojsk spadochronowych. Widzieliśmy przed chwilą flotę inwazyjną. To, że jest się częścią czegoś tak wielkiego, o tyle większego od nas wszystkich, robiło na ludziach ogromne wrażenie. Spojrzałem przez oszkloną kabinę pilota. Na widok setek zapór przeciwczołgowych, przeciwokrętowych, licznych potężnych bunkrów przy plażach, przeszedł mnie chłodny dreszcz. W myślach widziałem już naszych chłopców, z mozołem przedzierających się przez plaże pod ciągłym ogniem artyleryjskim i karabinowym.

    My jednak mieliśmy swoje, kto wie, czy nie gorsze zadanie. To już tylko kilkanaście kilometrów. W szybowcu panowała istotnie niezwykła cisza. Z ziemi nie strzelano. Wszyscy siedzieli w milczeniu, zamyśleni, myślami już tam, w Benouville. Odgłosy ciągnącego nas samolotu docierały do środku przytłumione, dziwnie zniekształcone. Wkrótce odłączył się od nas i odleciał w stronę Anglii. Jedyny dźwięk pochodził teraz od tej wielkiej maszyny, prującej powietrze z lekkim poświstem. Siedzieliśmy tam, każdy samotny w ciemności. Ci ludzie wokół mnie byli moimi najlepszymi w życiu przyjaciółmi. Zastanawiałem się, jak wielu z nich zginie przed wschodem słońca. „Boże, błagam cię, spraw, żebym wszystko zrobił jak należy. Nie dopuść, żebym kogoś zabił i sam został zabity. Wydaje mi się, że jestem jeszcze na to za młody”- usłyszałem jak po cichu modli się siedzący obok McRae. Był to czas modlitwy. Słuchałem, jak modlił się z różańcem, odmawiając zdrowaśki, po czym, po kilku minutach uświadomiłem sobie, że robię to razem z nim.

    Spojrzałem się na sierżanta Millsa- naszego inżyniera. Był cały objuczony dodatkowym ekwipunkiem. Co chwila sprawdzał ładunki wybuchowe, zapalniki, detonatory, miny talerzowe i całą resztę swojego bagażu. Spojrzał się na mnie. W jego oczach nie widać było strachu. Podekscytowania, czy choćby zaniepokojenia. Najprawdopodobniej był on najspokojniejszą osobą w naszym szybowcu.

    O sierżancie Millsie można by pisać bez końca. Był bardzo barwną postacią w kompanii. Choć drobnej postury, cechowała go olbrzymia siła, agresja i wewnętrzny chłód. Łatwo popadał w konflikty i był ogólnie burzliwej natury. Nie bratał się z podwładnymi, miał niewielu przyjaciół w kompanii. Mimo to bardzo dbał o swoich żołnierzy i ich interesy. Choć niezbyt lubiany, Mills był niezwykle podziwiany w całym pułku. Był prawdziwym profesjonalistą, ekspertem w swojej dziedzinie. Wiele wymagał, lecz jeszcze więcej dawał z siebie. Podobnie jak Thornton, pałał nienawiścią do Szkopów. Jego dwaj bracia zginęli pod Dunkierką w 1940 roku. Wychował go dość zamożny ojciec, którego osamotnił we wrześniu 1944 roku. Zginął wtedy podczas zaciętych walk w Arnhem. Nigdy nie poznał matki. Fascynowały go góry i po wojnie pragnął poznać słynne austriackie stoki narciarskie. Nigdy nie było dane mu ich zobaczyć.

    Obok niego siedział porucznik Walker- dowódca mojego plutonu. Kapitan John Price, dowódca naszej kompanii, zarekomendował go do Jednostki Szkolenia Oficerów w 1942 roku. Pozostali oficerowie w plutonie mieli wyższe wykształcenie, byli zamożni i posiadali na co najmniej metr długie rodowody z przedrostkiem „sir”. Walker się wśród nich wyróżniał- był synem krawców i „smak życia” poznał na ulicach Manchesteru. Był doskonałym piłkarzem i wszyscy przewidywali, że po wojnie zacznie uprawiać ten sport zawodowo. Łatwo nawiązywał kontakty z ludźmi i nigdy nie odczuwał tej wielkiej przepaści, jaka zazwyczaj dzieliła oficerów od szeregowych w naszej armii. Pamiętam doskonale, jak wieczorami przychodził do naszych baraków pogadać o piłce nożnej i najnowszych filmach z Holywood. Przyznam, że był to niecodzienny widok. Robert Walker był chudym, wesołym, sympatycznym facetem i cały pluton szybko przekonał się do niego. Wszyscy go podziwiali, podobnie jak Millsa. Był zdolnym nauczycielem, urodzonym, charyzmatycznym przywódcą. Walker był jednym z najlepszych żołnierzy, z jakimi się zetknąłem podczas wojny. Poszedłbym za nim w ogień.

    Nasz porucznik miał jednak więcej do stracenia w tej walce niż inni, gdyż był jednym z nielicznych żonatych żołnierzy w kompanii D. Jego żona Margaret była w ósmym miesiącu ciąży. Lecąc nad Kanałem La Manche słyszałem, jak rozmawiał z sierżantami o przyszłości swego nienarodzonego dziecka. Z jego dwoma najlepszymi przyjaciółmi- Millsem i Thorntonem wiele go łączyło i jeszcze więcej dzieliło.

    Thornton siedział na samym końcu, w najciemniejszym kącie szybowca. W mocnym uścisku dzierżył stena. Był gotowy do walki. Żółtą farbą miał wymalowaną na hełmie gwiazdę Dawida, by Szkopy wiedziały, kto będzie ich zabijał.

    Wtem poczułem, jak ktoś stuka mnie w kolano. To był szeregowy Irwin, widać, że mocno zdenerwowany czekającym go chrztem bojowym. Spytałem się, o co chodzi, a on powiedział mi szeptem, że się boi. Odpowiedziałem, że ja też, na co on rzekł: „boję się, jak zachowam się w prawdziwej walce”. Miał rację. Ćwiczenia nigdy nie oddadzą warunków panujących na polu bitwy. Spisać się dobrze na ćwiczeniach, to jedno. Spisać się dobrze w walce, to drugie. Zaczęło mnie nurtować to pytanie. Wiedziałem co czuł. Irwin był bardzo spokojnym, cichym i łagodnym chłopakiem, nieco nieśmiałym. Chodziliśmy razem do college’u i był ostatnią osobą, którą posądzałbym o wstąpienie do armii, a zwłaszcza do wojsk spadochronowych. Niemniej ówczesna sytuacja zmusiła nas do tego i ostatecznie znaleźliśmy się w tym samym plutonie w elitarnej 6. Dywizji Powietrzno-Desantowej.

    Normandia nocą wyglądała niezwykle złowrogo. Ciemny, niekończący się las, wygaszone światła w domostwach i brak śladu jakiejkolwiek żywej duszy tam, na ziemi, bardzo kiepsko na mnie działało. Była to wyraźna oznaka panującej w koło wojny. Z zamyślenia wyrwał mnie pilot szybowca, który oznajmił donośnym głosem, że podchodzimy do lądowania. Nienawidziłem tej chwili. „Lądowanie”, phe! Bardziej pasuje tu określenie „kontrolowana katastrofa lotnicza”. Wszyscy na pokładzie jak jeden mąż skuliliśmy się w kłębki, głowę chowając między kolana. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki moim oczom ukazał się most, nasz most! „Kanał” [Caen- przyp. Autor]- wykrzyknął Owens z naprzeciwka.

    „Przygotować się!”- usłyszałem kapitana Price’a i po chwili maszyną przetrząsnęły okropne wstrząsy. Nastąpił rozdzierający uszy trzask, jakby szybowiec po tym zderzeniu miał się rozpaść na kawałki. Dotknęliśmy ziemi. Zacisnąłem zęby i jeszcze mocniej wtuliłem się między kolana. Wszystko dookoła latało po całym kadłubie. Ludzie spadali z siedzeń i niczym szmaciane lalki szamotani, rzucani byli we wszystkie strony. Wstrząsy ciągle się nasilały, dźwięk stał się nie do zniesienia. W końcu i mnie wyrzuciło z siedzenia. Wylądowałem na podłodze, na plecach, ciągle miotany wstrząsami. Słyszałem krzyki i przekleństwa chłopaków za mną. Czuć było wśród nas frustrację i wkurwienie naszą bezradnością w tej sytuacji. W końcu szybowiec stanął w miejscu i wielka siła rzuciła mną prosto na oszkloną kabinę pilota. W jednym momencie urwał mi się obraz. Straciłem przytomność.

Atak, noc 6 czerwca 1944 rok

    Ocknąłem się. Okropnie bolała mnie głowa. Przed oczami miałem ciemność. Strasznie się przestraszyłem, gdyż nie wiedziałem, jak długo byłem nieprzytomny. Czy atak się powiódł? Czy moi koledzy żyją? A może jestem teraz w rękach Niemców w szpitalu polowym? Gdzie ja, do cholery jestem? Całe szczęście, chwile później moje obawy rozwiał znajomy głos kapitana Price’a. „Twarde lądowanie, co?”- powiedział. Powoli zaczynałem dochodzić do siebie. Wrócił mi wzrok, choć obraz miałem jeszcze przez chwilę rozmazany. Okazało się, że niemal wszyscy wyszli cało z tego lądowania. Owszem, nie obyło się bez kontuzji. Paru chłopców złamało rękę, lub nogę. Bixby doznał wstrząsu mózgu. W gruncie rzeczy, myślałem, że gorzej z tego wyjdziemy. W innych szybowcach sytuacja również wyglądała podobnie.

    Spojrzałem się przed siebie. Wszyscy siedzieli poukrywani w krzakach, w milczeniu, czekając na sygnał do ataku. Nasza maszyna zatrzymała się niemal na samym moście, z dziobem wbitym w drut kolczasty. Przed moimi oczami ukazał się właśnie on- nasz cel. Był nie dalej, niż 30 metrów od nas. Słychać było niosące się w oddali rozmowy niemieckich wartowników. Szkopy nie spodziewali się, co miało za chwilę nastąpić. Jak to możliwe? Jak to możliwe, że przy takim huku wylądowaliśmy niezauważeni? Jak to możliwe, że Niemcy nic nie przeczuwają? Byliśmy prawdziwymi szczęściarzami.

    Podkradłem się do najdalej wysuniętego krzaka. „Jak się czujesz Evans?”- usłyszałem szept sierżanta Millsa. „Dobrze, sir. Naprawdę dobrze. Jak wygląda sytuacja?”- zapytałem. Sierżant skierował moją uwagę na schron przed nami. „Musimy uciszyć ten bunkier. Widzisz? Kilka karabinów maszynowych blokuje nam trasę natarcia. Evans”- powiedział- „Weź Irwina, Hanlona, Tomblina i znajdźcie sobie dobrą pozycję. Zajdziecie bunkier od tyłu i oczyścicie go ze Szkopów. Damy wam osłonę ogniową”- szepnął do mnie Mills. „Evans, trzymaj głowę nisko”- dodał na zakończenie.

    Zebrałem chłopaków. Nie zdążyłem ich nawet zapoznać z sytuacją, gdy usłyszałem czyjś głos z tyłu- „Dobra, zaczynamy”. Po niebie szerokim łukiem powędrowały dwa granaty, lądując pod samymi stopami niemieckich wartowników. Silna eksplozja wyrzuciła obu w powietrze. Zagrzechotały breny, po czym dołączyły do nich lee enfieldy i steny. Pod silnym ogniem Szkopy rozpierzchły się na wszystkie strony. Naprawdę nie wiedzieli, co się dzieje. „Do przodu chłopcy! Ruszać tyłki!”- nawoływał kapitan Price. Zaczęło się przedstawienie.

    „Dobry Boże, chłopaki, nasza kolej”- powiedziałem i w tym momencie odezwała się niemiecka broń maszynowa. Jeden po drugim rozbłysnęły Mg-42 ukryte w bunkrze. Niebo rozświetliły różnokolorowe koraliki wypluwane przez szkopskie kaemy. Wstałem na równe nogi i krzyknąłem do moich kumpli: „Za mną! Za mną chłopcy! Biegiem kurwa! Biegiem do kanału przeciwdeszczowego!”. Zacząłem biec w jego stronę, do mostku przebiegającego nad nim. Niemiecki kaemista musiał to przyuważyć i skurczybyk skupił całą swoją uwagę na mojej osobie. Dookoła mnie przelatywały pociski, wzbijały się fontanny piasku. Pociski pruły ziemię tuż przed moimi oczyma. To był naprawdę szybki bieg, być może najszybszy w moim życiu. Serce waliło mi jak oszalałe, przez dobrych kilka sekund byłem istną tarczą dla Szkopów a mimo to nic mi się nie stało. To naprawdę niesamowite, że wyszedłem z tego bez szwanku.

    Głębokim susem wskoczyłem do kanału, tuż przy kratownicach pod mostkiem. Chwilę później poczułem, jak ląduje na moich plecach Tomblin. „Cholera! Kurwa! Kurwa!”- dyszał ciężko, w jego głosie czuć było strach. Serce biło mi jak oszalałe. „Kurwa, Evans, gdzie my jesteśmy?! Gdzie reszta?!”- krzyknął do mnie pośród huku bitewnego. Cholera, faktycznie oprócz niego, nie było ze mną nikogo! Zastanawiałem się, gdzie, do cholery jest Irwin z Hanlonem! „Co robimy?!”- krzyknął zniecierpliwiony, cały czas śmiertelnie przestraszony. „Nie wiem, kurwa, nie wiem! Siedź cicho to coś wymyślę!”- odkrzyknąłem. Wtem usłyszałem jakiś głos dochodzący z przodu: „Karl, Fallschirmjagers im Siechfeld!”. Cały czas leżeliśmy bladzi ze strachu w rowie. Zaraz później charakterystyczna sylwetka w szarym mundurze ukazała się nad nami. „Verbundeter arschlochs!”- krzyknął arogancko pod naszym adresem.

    Na sekundę-dwie zapanowała niezwykła konsternacja. Niemiec nie wiedział co począć a i my byliśmy zdezorientowani, nie wiedzieliśmy, co zrobić w tej sytuacji. Rozległ się strzał, jeden, drugi, trzeci. Szkop wydał z siebie ostatnie tchnienia i wpadł bezwładnie prosto do naszego rowu. „Ja ci dam, kurwa, arschlochs!”- krzyknął Tomblin i odłożył przydziałowy rewolwer na bok. „Znasz niemiecki?”- spytałem się go, już wyraźnie uspokojony. „Trochę”- odpowiedział cicho, mocno zdyszany. „Boże, zabiłem go…”- ciągnął dalej zamyślonym głosem. Odgłosy bitwy nie cichły nawet na moment. Krzyki Szkopów mieszały się z krzykami naszych. Grzechotanie brenów zlewało się o odgłosami Mg-42.

    Po chwili, wreszcie, z prawej flanki nabiegł Irwin z Hanlonem. „Cholera, chłopaki. Myśleliśmy, że już nie żyjecie”- powiedział do nas ten pierwszy. Nie miałem czasu nawsadzać mu za niewykonanie rozkazu, bunkier przygniatał ogniem resztę kompanii. Pobiegliśmy na tyłu schronu, trzymając broń gotową do strzału, gdzie zupełnie zaskoczyliśmy trzech Szkopów zajętych sprawdzaniem broni w okopie. Wręcz skoczyliśmy im na głowy! Po kilku seriach wszyscy leżeli zakrwawieni na ziemi. Irwin z Tomblinem jako pierwsi wskoczyli niemal do bunkra z palcami na spustach. Krótkimi seriami skosili załogę bunkra. W jednej chwili wszystkie karabiny maszynowy pomilkły. Jeden po drugim gasły płomienie wylotowe. Pozostali chłopcy prędko dołączyli do naszej czwórki. W stronę okien, okopów i rowów dobiegowych zaczęły lecieć granaty, grzechotały nieregularnymi seriami steny.

    Gdy jeden brzeg był już zabezpieczony, odezwali się niemieccy wartownicy zza drugiego brzegu kanału. Ogień był naprawdę silny, można było przypuszczać, że siedzi ich tam naprawdę spory oddział. Trzymali pod ogniem cały most. Musieliśmy go zdobyć w stanie nieuszkodzonym, gdyż był zbyt ważny do rozwinięcia przyczółka inwazyjnego w stronę Caen. W tym czasie reszta kompanii ostrzeliwywała się zza prawego brzegu kanału. Gdy saperzy sierżanta Millsa rozbroili ładunki wybuchowe przy filarach, padł rozkaz „Za mną!”. Słowa te wypowiedział dowódca naszego plutonu- porucznik Walker, który został wyznaczony do poprowadzenia ataku. 40 ludzi, w tym ja, ruszyło jak jeden mąż za porucznikiem.

    40 szarozielonych niewyraźnych postaci zaczęło sunąć po stalowej powierzchni mostu. Ogień wroga zza drugiego brzegu był naprawdę silny. Na zmianę terkotały niemieckie pistolety maszynowe i usytuowane w rowach Mg-42. Niebo rozświetlały koraliki pocisków smugowych. Setki pocisków świstały nam nad głowami, co chwila rykoszetując o stalowe barierki mostu. Dźwięk ten mieszał się z odgłosami brenów i stenów moich kolegów. Seria za serią, krok za krokiem zbliżaliśmy się ku prawemu brzegowi. Widać było cofających się coraz to dalej Niemców. Oni, oni strzelali niczym ślepcy, byli naprawdę zaszokowani naszym atakiem. Przejmowaliśmy inicjatywę. Szedłem jak oszołomiony, to przez szybkość wypadków. Tuż koło mojej głowy kule uderzały w barierki. Tu, przede mną, upada McRae. „Boże, co się dzieje?! Co do cholery?!”- głowię się w myślach. Po chwili wstaje, jakby nigdy nic rusza dalej. Przymierza. Słyszę strzał, pojedynczy. Gdzieś w tle, pośród bitewnego zgiełku niesie się echo upadającego stalowego hełmu, ciała osuwającego się na twardy, normandzki grunt.

    Nagle, zanim się spostrzegłem, byłem już po drugiej stronie mostu. Rozproszyliśmy się na wszystkie strony, wypierając półprzytomnych wartowników zza okolicznych płotów, zapór z piaskiem i okopów. Wszystko dzieje się bardzo szybko, przerasta mnie to. Dookoła panowało istne piekło. Walka toczyła się wszędzie wokół mnie, nie wiedziałem, co mam zrobić. Okrzyki: „Achtung! Fallschirmjagers!” i „James, osłaniaj mnie! Przeładowuje!” mieszały się z terkotem broni maszynowej. Oszołomiony zgiełkiem dookoła osunąłem się za worki z piaskiem, tworzące zaporę przed wjazdem na most.

    Siedziałem, patrzyłem na wszystko dookoła. Widziałem jak Hanlon z Irwinem wyciągają jakiś zaspanych Szkopów w pidżamach z pięter. Owens z kapralem Thorntonem i kilkunastoma chłopakami ubezpieczają prawą flankę, ostrzeliwywując się zza wątłego płotka. Przed oczami miałem mętlik. Nagle poczułem, jak jakaś postać rzuca się za worki z piaskiem, koło mnie. To był Tomblin, widać że przerażony. Spytałem się go, jeszcze lekko oszołomiony, co on tu, do diabła, robi, czemu nie walczy, co się dzieje?! „Nadjeżdża czołg”- mówi mi zasapany. Ciężko oddycha. Wychyliłem się i faktycznie, moim oczom ukazała się masywna, pełna grozy sylwetka niemieckiego Panzera IV. Czołg powoli sunął ulicą na wprost mnie. Działo miał skierowane w moją stronę, otaczała go masa szarych ludzików. Osłona. Pewnie z garnizonu w Benouville. Patrzyłem się na to w milczeniu. Maszyna jechała, jechała, zbliżała się. Inni już zajęli pozycje obronne, usunęli się z jego pola widzenia. W końcu zatrzymał się między dwoma kamienicami, 50 metrów ode mnie.

    Osłona rozpierzchła się na wszystkie strony i nawiązała ogień z naszym plutonem. Skuliłem się jeszcze bardziej i podczołgałem na skraj mojej osłony. Przyuważyłem kapitana Price’a stojącego z kilkoma spadochroniarzami pod kawiarnią Gondree’go. Ostrzeliwywali się przed wrogiem nadbiegającym z rowów dobiegowych. Seria ze serią, nie pozwalali zbliżyć się Szkopom na bezpośrednią odległość. Kapitan wołał do mnie, wymachiwał rękoma w moją stronę. Chciał, żebym dołączył do niego. Zrobiłem to. Zerwałem się na równe nogi i zacząłem biec w stronę kawiarni. Panzer otworzył ogień z kaemu w moją stronę. Widziałem, czułem jak pociski prują ziemię przede mną, za mną, czułem jak mijają mnie o centymetry. Pędziłem przed siebie. Rzuciłem się pod zniszczony samochód, akurat w ? drogi. Skuliłem się, pociski biły niemiłosiernie w blaszaną karoserię, przeszywały ją niczym nóż masło. Nie miałem czasu się bać. Odsapnąłem parę sekund i rzuciłem się jednym wielkim susem prosto pod nogi jakiegoś szeregowego. „Ładny bieg, Evans”- powiedział do mnie kapitan Price.

    Odgłosy walki na chwilę ucichły. Czołg jak stał, tak stał. Groźnie trzymał oko na ulicę. Wyjrzałem zza węgła. Moim oczom ukazały się w oddali, po przeciwnej stronie ulicy, tuż przy wewnętrznej stronie murku dwie szarozielone, ledwo widoczne skulone sylwetki skradające się w pobliże czołgu. To był Hanlon i Owens. Zauważyłem, że jeden dźwiga coś większego, to nie karabin maszynowy. PIAT. Udało im się zbliżyć na dość niewielką odległość, bo ja wiem, 20-30 metrów, po czym przyklękli w miejscu. Przymierzyli. Odpalił. Pocisk w ułamku sekundy wystrzelił z rury, zostawiając za sobą słabo widoczną szarą smugę dymu. Błyskawicznie uderzył w przedni pancerz Panzera IV, powodując olbrzymi huk i eksplozję. Maszyna wytrzymała uderzenie, pocisk mu co najwyżej porysował pancerz. Co do tego nie miałem złudzeń.

    Walka rozgorzała na nowo. Załoga czołgu nerwowo zaczęła obracać lufą na wszystkie strony, otwierając ogień do każdej sylwetki pojawiającej w jej polu widzenia. Chwilę później usłyszałem głośny huk. W oddali zaczęła się osuwać ściana kamienicy. Potem jeszcze jeden i jeszcze, każdy trafił w jakiś budynek, skrywając go w chmurze pyłu i dymu. Terkot niemieckich schmeisserów mieszał się z odgłosami brenów i stenów. Znów rozpętało się piekło. Wydawało się, że tracimy inicjatywę. Obecność czołgu skutecznie wprowadziła zamieszanie w naszych szeregach, spychając nas na dwie flanki tego brzegu kanału.

    „Evans, biegnij do sierżanta Millsa na drugą stronę ulicy!- usłyszałem za sobą kapitana Price’a- We dwóch udacie się na drugą stronę mostu i rozwalicie ten cholerny czołg. Koło mostu stoi 88-emka. Będziemy cię osłaniać! Biegiem!”- zakończył. W jednej chwili kilkunastu chłopaków wychyliło się zza rogu, prowadząc ogień zaporowy w stronę czołgu i okolicznej piechoty wroga. Jego lufa zaczęła się powoli zwracać w naszą stronę. „Ruszaj Evans!”- usłyszałem jak mnie popędzają. Zadziałałem instynktownie, zupełnie nie myśląc. Zerwałem się na równe nogi i popędziłem przez ulicę. Ta chwila wydawała mi się wiecznością. Wyraźnie czułem każdy z dziesiątek pocisków, które ryły ziemię przede mną, za mną, przelatywały koło mojej głowy dosłownie o centymetry. Wydawało mi się, że cały cholerny Wehrmacht uwziął się na mojej skromnej osobie. Biegłem szybko, bardzo szybko, wydawało mi się, że osiągnąłem połowę prędkości światła. Po paru sekundach rzuciłem się jednym susem za najbliższy płotek. Leżałem, ciężko oddychając, dochodząc do siebie. Byłem już na drugiej stronie ulicy, cały i zdrowy.

    Słyszałem odgłosy walki, świszczące kule przelatujące gdzieś nade mną. Otrząsnąłem się i powoli doczołgałem się do ostrzeliwującego się sierżanta Millsa. Wokół niego zgromadzone było jeszcze pół plutonu, staranie poukrywani, co chwila wynurzający się z ukrycia by oddać serię w kierunku wroga. „Sierżancie- powiedziałem jeszcze głośno sapiąc- przysyła mnie kapitan Price. Mam z panem iść na drugą stronę kanału i rozpierdolić ten czołg jak najszybciej”. W odpowiedzi usłyszałem tylko krótkie „Za mną!”. Zanim się spojrzałem, sierżant już ruszył w kucki w stronę mostu. Udałem się za nim.

    Już zbliżyliśmy się do mostu, gdy przyuważyła nas załoga niemieckiego Panzera. Otworzyli do nas ogień ze swoich kaemów. Cholera, czym prędzej skierowaliśmy się na chodnik biegnący po lewej stronie mostu. Głowy trzymaliśmy nisko, skradaliśmy się skuleni niczym dwa cienie. Kule raz za razem trafiały, rykoszetowały od jego stalowych barierek i przegródek. Ogień był niecelny, ale mroził krew w żyłach. Odgłosy zażartej strzelaniny cichły wraz z oddalaniem się od jej epicentrum. Po kilku sekundach tej przeprawy byliśmy już po drugiej stronie mostu. Ja skryłem się za budką wartowniczą, a mój sierżant rzucił się za worki z piaskiem. Poczekaliśmy, aż maszyna wroga wstrzyma ogień ze swoich karabinów maszynowych, po czym doczołgaliśmy się do działa. Szkopy nas nie widziały i tylko dlatego udało się nam swobodnie majstrować i uruchomić w końcu działo. Pomagałem sierżantowi jak mogłem, ale to on, jako inżynier kompanijny, odwalał większość roboty. Potrwało to zaledwie chwilę, po czym usłyszałem pewien siebie głos: „W porządku, gotowe do użytku, Evans!”- po czym dodał uśmiechając się- „Rozwal mu to pancerne dupsko”. Zająłem miejsce na stanowisku strzelca. Zajęło mi parę minut, by zorientować się jak należy tego cacuszka używać. Sierżant w tym czasie załadował pocisk do lufy. Zacząłem obracać działo.

    W tym momencie przyuważyła nas załoga szkopskiego czołgu. Znów otworzyli ogień z karabinów maszynowych. Działo milczało. Wyraźnie bali się zniszczyć przez przypadek mostu. Czułem, czułem jak 20 centymetrów od mojej głowy kule odbijają się od stalowej lufy mojej 88. Cholera, bałem się jak diabli. Krzyczałem co chwila: „Kurwa, sierżancie, zabiją mnie!”. Czułem jak pociski tylko szukają jakiejś luki, przestrzeliny w dziale, by tylko dopaść mnie. Cholernie się bałem, na co Mills co chwila mnie poirytowany uspokajał, grożąc, że on sam mnie zabije jak nie ustrzelę tego czołgu. Co mogłem zrobić, co ja, szeregowy, mogłem zrobić srogiemu sierżantowi w tej chwili. Poza tym, stawka była zbyt wysoka. Musieliśmy zdobyć most za wszelką cenę. Być może ja byłem kluczem do tego sukcesu. Po chwili napiętego zwracania kierunku działa, lufa była już skierowana na wprost maszyny. Wprowadziłem kilka poprawek na odległość, skorygowałem celownik, po czym usłyszałem: „Pal!”. Miałem tylko jeden strzał.

    Pocisk z przerażającym gwizdem poleciał w stronę czołgu. Ułamek sekundy i maszyna eksplodowała w olbrzymim wybuchu. Kłęby ognia, dymu zaczęły się wydostawać z rozbitego przodu Panzera. „Całkiem rozpierdolony”- pomyślałem z ulgą. „Mamy go! Piękna robota, szeregowy!”- usłyszałem podekscytowanego sierżanta Millsa. Ten widok sprawiał mu nieskrywaną radość, satysfakcję. Mimo wszystko ta satysfakcja uderzyła bardziej we mnie. Czułem się wreszcie kimś wyjątkowym, panem bitwy. „Tak, to ja rozwaliłem ten czołg, to ja byłem bohaterem D-Day!”- myślałem po cichu głęboko zadowolony. Znów na chwilę ucichła walka, po czym dało się usłyszeć kolejne słowa: „Wyczyścić te okopy!”- krzyknął to żywo kapral Thornton. Jakby od niechcenia ruszyliśmy znowu na przeciwny brzeg kanału. By nie kusić losu skradaliśmy się cały czas przez most skuleni.

    Inicjatywa znów była w naszych rękach. Nasi chłopcy żwawo wyszli z ukryć, wyganiając Szkopów z okopów i rowów dobiegowych. Z daleko dało się usłyszeć eksplozje granatów. Po chwili było już po wszystkim. Ktoś krzyknął: „Czysto”. Podbiegł do mnie Irwin z Tomblinem, cali umazani w farbach maskujących: „Patrz, Evans! Wycofują się! Pieprzone Szkopy!”- darł się podekscytowany Irwin. Tomblin mu wtórował. Po chwili usłyszałem, jak ktoś nadaje komunikat radiowy: „Ham and jam! Ham and jam! Most zabezpieczony!”. Walka dobiegła końca po niespełna 15 minutach. Udałem się z nim do reszty kompanii na drugą stronę mostu, gdzie wyszedł nam na powitanie jakiś kapral. Powiedział: „Chłopaki, nie uwierzycie. W tamtym zburzonym domu na lewo znaleźliśmy piętnastu ukrytych Szkopów”- spojrzałem się na lewo, widząc ich ustawionych w rządku. Już się nimi zajęło się paru naszych- „to sami Rosjanie, Polacy i Czesi, nie do wiary!”- ciągnął dalej- „Poddali się jak tylko Morris z drugiego plutonu wypatrzył ich przez wnękę, Rozumiesz?! 15 uzbrojonych żołnierzy poddało się jednemu byle jakiemu szeregowcowi!”. Nigdy nie widziałem ani Rosjan, ani Polaków, ani Czechów. Nie wyglądali na twardzieli. Mieli na oko po 40 lat, brudni, z opuszczonymi głowami. Daleko ich wywieźli, z dala od rodzin, dzieci, ojczyzn. Pieprzone Szkopy. Pieprzona wojna. Nie wiedzieli, co ich teraz czeka. Dla nich przynajmniej ta wojna się skończyła.

    Patrzyliśmy się we trójkę na tą smutną gromadkę posępnych twarzy. Po chwili poczułem, że ktoś klepie mnie po ramieniu, odwróciłem się. To był Owens, zauważyłem, że raniony w ramię. „Jak się czujesz?”- zapytałem. „Mam to gdzieś. Lepiej mi powiedz, gdzie znajdę porucznika Walkera?”- spytał się mnie. Nie miałem pojęcia, ale sam byłem tego ciekaw. Przez całą akcję nie widziałem go ani razu. Razem ruszyliśmy na jego poszukiwania, który miał być na stanowisku dowodzenia w kawiarence Gondree’go przy moście. Byliśmy już na środku mostu, gdy znaleźliśmy porucznika leżącego na jego skraju. Miał oczy szeroko otwarte i poruszał ustami, ale nic nie mogliśmy zrozumieć z jego słów. Nadbiegli lekarze. Co za strata! Tyle lat przygotowań do tej roboty- a wszystko trwało zaledwie parę sekund. Biedak już leży rozciągnięty na ziemi. A co z jego żoną? Co z jego dzieckiem, które miało wyjść na świat już miesiąc później? Noszowi zabrali go do punktu opatrunkowego w zdobytym bunkrze. Wokół ledwo dychającego porucznika zebrali się wszyscy dowódcy i jego przyjaciele, w tym sierżant Mills i kapral Thornton. Obydwaj wyglądali na strasznie zdziwionych, jeszcze nie rozumiejąc, co się stało. Nie mogąc pojąć, że on naprawdę umiera. Walker w końcu skonał. Był pierwszym alianckim żołnierzem, zabitym przez wroga w D-Day.

    Most zdobyliśmy. Były 34 minuty po północy. Zaczęliśmy się umacniać na dopiero co zdobytym terenie. „Most należało utrzymać za wszelką cenę. Most jest kluczem do powodzenia inwazji”- przypomniały mi się słowa z odprawy. Byliśmy pewni niemieckiego kontrataku. Zbyt ważnym obiektem był ten most, teraz już zwany Mostem Pegaza- od symbolu naszej dywizji. Posiłki miały przybyć dopiero o godzinie 13.00. Przez te 12 i pół godziny musieliśmy się bronić naszymi wątłymi siłami. Tak rozpoczął się D-Day.

Starszy szeregowy John Evans
Kompania D, pułk Ox and Bucks
6. Dywizja Powietrzno-Desantowa
Dla FkCoD Site przygotował mch90

Dodaj komentarz